FLAKI (BUJNOŚĆ INTERPRETACJI) 25.11.2010 R.
Siedzimy z szefem i Kubą w barze Docent, czekamy na zamówienie. Tłok,
środek dnia. Wkrótce z czeluści kuchennych występuje potężnie zbudowana
kobieta, stawia przed szefem talerz, pali spojrzeniem, a nie odwraca
wzroku, i mówi dobitnie: f l a k i.
- Wielka to dla mnie chwila, chłopcy - śmieje się szef. - Ta pani nigdy
nie anonsuje zamówienia. I my żartujemy, że gdyby nie był niedawno został
profesorem zwyczajnym, nie usłużono by mu tak indywidualnie. Szef nie
peszy się ani odrobinę, w końcu to i szef, i profesor.
* * *
Maria nie cierpi takich, jak tamte. Zmarnowali jej dziecko. Tyle lat
chuchała, pieściła i sprawiała chłopaka. A on poszedł w uniwersytety,
w oksfordy, a o starej matce zapomniał całkiem. Tyla tę jedynuchną kartkę
w Narodzenie Pańskie przesyła. Przez pierwsze lata rozłąki żyła jak
w gorączce, aż i jej się raz w pracy wyrwało: kotlet, ścierwa. Żeberka,
ścierwa. Zupa.
Starszy kucharz, cham okropny, zaciągnął ją wtedy do kantorka z winem,
gdzie pachniało octem i wanilią; zaraz też kazał się zamknąć i sklął
strasznie, aż jej coś w duszy stężało. Więc odeszła, dumna, nie oglądając
się za siebie.
* * *
Szła od baru do baru, a dyć i w końcu żal, co ją latami rozpalał, przygasł
nieco, dni nadeszły cichsze, a i obłoki nad głową te same, te same.
* * *
Więc podejdzie teraz do tamtych mądrali, spojrzy w oczy i powie dobitnie:
f l a k i. Resztę zachowa dla siebie.